Do Sejmu trafił projekt ustawy wprowadzającej nowy składnik rachunków za energię elektryczną. Opłata za dostęp do mocy będzie kosztować odbiorców niemal 4 mld zł rocznie, ale rząd przekonuje, że to dobra inwestycja. Problem w tym, że jeszcze nie wiadomo w co.
Rządowy projekt ustawy o rynku mocy w poniedziałek, 10 lipca, trafił do pierwszego czytania na posiedzeniu plenarnym Sejmu. Jeszcze nie wiadomo czy posłowie zdążą się nim zająć w przyszłym tygodniu. Niemal pewne jest jednak, że ustawa zostanie uchwalona po wakacjach. Rząd ściga się bowiem z Komisję Europejską.
Bruksela przygotowuje przepisy zakazujące subsydiowania z pieniędzy podatników elektrowni o emisjach dwutlenku węgla przekraczających 550 gramów na 1 kWh. W praktyce to ukryty zakaz dotowania elektrowni węglowych (nawet najnowsze bloki na to paliwo emitują po 700 gCO2/kWh). Rząd Beaty Szydło ostro się temu zakazowi sprzeciwia, ale w Unii brakuje nam sojuszników. Zdecydowana większość państw stawia na energetykę odnawialną, ewentualnie atom lub gaz. Ponieważ nasze szanse na odrzucenie zakazu maleją, rząd chce przyjąć ustawę o rynku mocy zanim jesienią przyszłego roku UE uchwali ograniczenia dla węgla.
Zbyt tania energia
Rząd chce wprowadzić kolejny mechanizm wsparcia aby pokryć koszty utrzymania i modernizacji starzejących się bloków węglowych i ułatwić spłatę kredytów zaciąganych na budowę nowych elektrowni. Dzisiejsze ceny na rynku hurtowym energii elektrycznej są bowiem tak niskie (m.in. przez farmy wiatrowe, które nie musza kupować paliwa i wypierają z produkcji najstarsze bloki węglowe), że nie pozwalają zarobić na spłatę kredytów zaciąganych na jakąkolwiek nową elektrownię. I to bez względu na to czy będzie napędzana węglem, gazem, wodą, wiatrem, biomasą, atomem czy słońcem.
W ubiegłorocznej analizie Polski Komitet Energii Elektrycznej wyliczył, że dzisiaj odbiorcy płacą za produkowany dla nich prąd ok. 20 mld zł rocznie. Jednak za dziesięć lat będą musieli wydawać na jego zakup już 40 mld zł, żeby pokryć koszty inwestycji w nowe moce i utrzymać w rezerwie stare. PKEE zwróciło uwagę, że jeżeli pieniądze nie trafią do spółek energetycznych, to odbiorcy poniosą jeszcze wyższe, sięgające 55 mld zł rocznie, koszty – w dużej mierze strat spowodowanych przerwami w dostawach energii.
Co do tego, że dzisiejszy model rynku energii dawno już przestał się sprawdzać niemal żaden z ekspertów zajmujących się tym sektorem nie ma już wątpliwości. W 2014 roku także Najwyższa Izba Kontroli podkreśliła, że „dostrzega konieczność intensyfikacji prac nad wypracowaniem spójnego systemu instrumentów umożliwiających organom administracji motywowanie wytwórców do podejmowania inwestycji w celu zapewnienia dostaw energii elektrycznej na pożądanym poziomie w długim okresie”. Różnice zdań zaczynają się dopiero wtedy gdy chodzi o to jaki rynek ma go zastąpić, kto ma za to zapłacić i do kogo mają trafić pieniądze.
Ile to będzie kosztować?
Projekt ustawy dość jasno precyzuje przede wszystkim kto ma ponieść koszty nowego systemu wsparcia – niemal 4 mld zł rocznie począwszy od 2021 roku. Wówczas do wytwórców energii mają trafić pierwsze pieniądze zakontraktowane już w przyszłym roku. Łącznie do 2030 roku koszty rynku mocy mają wynieść 26,9 mld zł, z czego najwięcej zapłacą odbiorcy biznesowi i przemysł nieenergochłonny – niemal 15 mld zł oraz gospodarstwa domowe – ok. 7 mld zł. Rząd chce dzięki temu – wzorem innych państw, m.in. Niemiec – ochronić przemysł energochłonny, który zapłaci ok. 2 mld zł.
Czytaj więcej: http://www.euractiv.pl/section/energia-i-srodowisko/news/rachunkow-prad-doplacimy-10-mln-zl-dziennie/